Po raz kolejny stary trup budzony jest do życia...
Bardzo, bardzo chciałabym pisać tu częściej. Tylko że dookoła jest tyle innych rzeczy do zrobienia... W pierwszej połowie lutego doszedł mi kolejny obowiązek, choć ten akurat jest bardzo przyjemny i jest niewielką ceną za korzyści, które z niego czerpię. Mianowicie mam psa.
Zakochałam się w nim, kiedy tylko zobaczyłam jego zdjęcie na facebooku. Jeszcze tego samego dnia mówiłam, że pies w bloku, kiedy obydwoje z mężem pracujemy, to zdecydowanie nie jest dobry pomysł. A kilka godzin później razem z mężem usiłowaliśmy przekonać siebie nawzajem, że dobrze wiemy, co robimy decydując się na zwierzaka. Trzy dni później pies był już z nami. Matko kochana, co się wtedy działo... Pierwsze dwa tygodnie były straszne. Nie sądziłam, że jedna mała kudłata istota może tak totalnie przewrócić życie do góry nogami, przeorać, przemerdać ogonem i radośnie zwinąć się w kłębek na tym stosie gruzu i łez.
To było... cóż, straszne. Wydawało się, że zawiedliśmy jako ludzie i że sami sobie nie będziemy potrafili spojrzeć w twarz. Że nie damy rady się nią opiekować. Przekonywaliśmy się, że przynajmniej uchroniliśmy ją przed trafieniem do schroniska... Koniec końców ta mała psia morda zrobiła podkop pod naszą świadomością wprost do serca i zadomowiła się tam na stałe.
Zakochałam się w nim, kiedy tylko zobaczyłam jego zdjęcie na facebooku. Jeszcze tego samego dnia mówiłam, że pies w bloku, kiedy obydwoje z mężem pracujemy, to zdecydowanie nie jest dobry pomysł. A kilka godzin później razem z mężem usiłowaliśmy przekonać siebie nawzajem, że dobrze wiemy, co robimy decydując się na zwierzaka. Trzy dni później pies był już z nami. Matko kochana, co się wtedy działo... Pierwsze dwa tygodnie były straszne. Nie sądziłam, że jedna mała kudłata istota może tak totalnie przewrócić życie do góry nogami, przeorać, przemerdać ogonem i radośnie zwinąć się w kłębek na tym stosie gruzu i łez.
To było... cóż, straszne. Wydawało się, że zawiedliśmy jako ludzie i że sami sobie nie będziemy potrafili spojrzeć w twarz. Że nie damy rady się nią opiekować. Przekonywaliśmy się, że przynajmniej uchroniliśmy ją przed trafieniem do schroniska... Koniec końców ta mała psia morda zrobiła podkop pod naszą świadomością wprost do serca i zadomowiła się tam na stałe.
Na imię jej Fera. Od "afera". Tak nazwali ją w domu tymczasowym i tak już zostało. Zdrobniale mówimy na nią Ferołak. To określenie pasuje do niej najlepiej, szczególnie kiedy wpada (pies, nie określenie) w szał zabawy i zaczyna w niekontrolowany sposób używać zębów oraz pazurów. Niezależnie jednak od tego, Fera jest cudowna, towarzyska, przyjacielska, ciekawa świata i po prostu przesłodka. Najchętniej zaprzyjaźniłaby się z każdą napotkaną istotą. No, może z połową napotkanych psów i ludzi. Entuzjastycznie reaguje na najmniejszy okazany jej przejaw sympatii i zaprasza do zabawy każdego, kto tylko nas odwiedza.
No i znakomicie przeprowadziła mi terapię bolących i osłabionych nadgarstków, w tym jednego zaganglionowanego. Być może to dzięki zabawie z nią paskudny bąbel, o którym pisałam wcześniej, zmniejszył się i przestał być dokuczliwy. A może także przez to, że mam mniej czasu na dzierganie. W każdym razie odniosłam dzięki niej pewną osobistą korzyść zdrowotną. Oczywiście, jak przystało na psa szydełkomaniaczki, została obdziergana.
Ale nie używamy tej chustki. Podejrzewam, że szybko zostałaby zmasakrowana podczas zabawy z innymi psami. Co więcej mogę powiedzieć? Tak naprawdę odkąd tylko zamieszkaliśmy na swoim, chcieliśmy mieć psa. Jeśli wierzyć w przeznaczenie, to najwyraźniej naszej trójce było właśnie przeznaczone żyć razem. Teraz mamy nasz własny, najukochańszy kudłaty kłębek miłości. A ja mam asystentkę do robótek.
Komentarze
Prześlij komentarz